Mój ci On?

Trzeba mieć fantazję – żeby w wieku 30 lat kupić sobie dworek – stwierdziła pani ambasador, która nas kiedyś odwiedziła. To raczej brak wyobraźni – odpowiedziałam. Od początku miałam poczucie – że to nie ja – że to ten dom mnie sobie wybrał – i teraz od lat pracuję na niego (jak ta głupia:), martwię się i staram…

Przyszedł taki czas kiedy stanęłam – usiadłam na mojej werandzie i  poprosiłam – teraz ty musisz mi pomóc– pokazać co dalej. Nigdy nie miałam poczucia własności – raczej zadania do wykonania, tego, że jestem tylko fragmentem długiej historii tego miejsca. To nigdy nie był tylko sposób na zarabianie pieniędzy, ale pasja-chcieliśmy ocalić od zapomnienia: kawałek historii i kawałek natury. Cała moja rodzina lamentowała (i słusznie) – jak kupowaliśmy tę ruinę na skraju – co tu gadać, nie najpiękniejszej popegeerowskiej wsi, tylko my z bratem (dwójka wariatów) byliśmy zachwyceni. Po drodze nie brakowało kłopotów, za to zazwyczaj brakowało pieniędzy żeby zrealizować wszystkie plany tak jak chcieliśmy… Ale nas niezmiennie cieszyło  to co robimy. Ten dom nauczył mnie, że to nie ja układam plany, zostałam tylko „wynajęta” do ich realizacji.

O ile wieś, w której przed wojną były tylko czworaki i (solidne, świadczące o zamożności majątku) zabudowania gospodarcze, została po wojnie zagospodarowana dosyć chaotycznie i bez gustu (klockowate bloki dla pracowników PGR), o tyle  rozległa, pozostawiona przez lata sama sobie natura dookoła zachowała naturalne piękno. Lubię zwłaszcza wąskie drogi obsadzone wiekowymi dębami ( niektóre pamiętają jeszcze czasy krzyżackie) na których rosną niezwykle rzadkie porosty świadczące o wysokiej klasie czystości powietrza. Lubię bardzo stary cmentarzyk na wzgórzu z zaniedbaną neogotycką kapliczką i  zachowanymi częściowo grobami (niestety były pokryte granitowymi i marmurowymi płytami – które zrabowano) ostatnich właścicieli dworu. Przez lata odwiedzał nas – syn ostatnich właścicieli, potomek pruskiej, arystokratycznej rodziny. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie: szczupły, dystyngowany pan, nieco niepewny jak zostanie przyjęty – Ich bin Detlev von Fischer – przedstawił się. Przepraszam, że nie mówię po polsku, jako dziecko mówiłem, mieszkałem tu kiedyś i bawiłem się z polskimi dziećmi. – Ich bin Brygida von Rekowska – odpowiedziałam bez namysłu – witam serdecznie w moim domu. Nie, nie pochodzę z żadnej arystokratycznej rodziny😊 Chciałam po prostu ustawić status quo. Wiele kaszubskich rodzin miało von przed nazwiskiem (szlachectwo nadał im Sobieski po dzielnej walce w bitwie pod Wiedniem) ale żyli nadal bardzo skromnie – niewiele różniąc się stanem posiadania od chłopów. Pan Fischer z uśmiechem uścisnął mi dłoń  i tak zaczęła się nasza wieloletnia, serdeczna znajomość . Od razu na początku ustaliliśmy – że historyczne zaszłości to nie jest ani jego ani moja sprawa (miał 11 lat kiedy w 45 roku uciekali z matką przed frontem wschodnim, jego ojciec – zwolennik nazizmu został osadzony w obozie dla Niemców w Potulicach gdzie zmarł). Kiedy we wrześniu 39 roku na te ziemie wkroczyli Niemcy: listy polskiej inteligencji i ziemiaństwa przeznaczonych do eksterminacji  były już gotowe (warto obejrzeć znakomity, epicki film „Kamerdyner” Filipa Bajona, który pokazuje podobną scenę i skomplikowane relacje prusko- kaszubsko – polskie na tych ziemiach). Niecały km. od Czartołomia znajduje się tzw.  Dolina Śmierci – miejsc kaźni, gdzie przez wiele dni zwożono wówczas i rozstrzeliwano Polaków. Mały Detlev zapewne słyszał te strzały bawiąc się w swoim domu. Czy dopytywał ojca o to co się tam dzieje i dlaczego już się nie może bawić z polskimi dziećmi? Nigdy go o to nie pytałam. Spytałam natomiast czy chce biurko i  biblioteczkę jego dziadka, które udało mi się odkupić. Nie chciał. Mówił – Jestem szczęśliwy, że mogę tu przyjeżdżać – rozmawiać z Panią i bratem ( mieli wiele wspólnych  zainteresowań  zwłaszcza historycznych, tak się złożyło że obaj odeszli w tym samym roku) i patrzeć jak remontujecie ten dom z którym mam tyle pięknych wspomnień z dzieciństwa. Podczas każdej wizyty szedł na skraj parku i stał samotnie długą chwilę przy kamiennym kurhanie, jaki jego rodzice (na wzór starogermańskiej tradycji ) ułożyli na cześć swoich dwóch synów, którzy zginęli  gdzieś na froncie wschodnim.

Do mojego parku (w stylu angielskim – tak  tłumaczę sobie i innym to, że nie jest elegancko zadbany:) podchodzą i sarny i dziki, czasem przemknie lis i zając a  mieszkające przy strumyku bobry pracowicie ścinają mi drzewa na opał. Na horyzoncie ściana lasu wchodzącego już w kompleks Zaborskiego Parku  Krajobrazowego – co daje nadzieję na nienaruszalność krajobrazu. Traktory Państwowego Gospodarstwa Rolnego co jakiś czas wykopują na rozległych polach dawnego majątku kamienne pamiątki z czasów Gotów (niecałe 60 km. stąd znajdują się tzw. kamienne kręgi sprzed dwóch tysięcy lat). Na przestrzeni wieków zawsze były tu tylko pola i lasy a miejscowa ludność żyła w symbiozie z naturą – utrzymując się z łowiectwa, rybołówstwa i zbieractwa.

Lubię patrzeć  na stary klon– najstarsze drzewo w parku, opiekun domu – zasadzone prawdopodobnie w momencie kiedy zaczęto budowę (przeszło 200 lat temu), który widział zapewne wiele wesel  i narodzin, był świadkiem wielu smutków i pożegnań…

Nic ani nikt nie jest naszą własnością. I ludzie i miejsca – pojawiają się nie przypadkiem na naszej drodze. Pamiętam jak dwadzieścia kilka lat temu wsiadłam na dworcu w Chojnicach do pociągu do Warszawy. Wracałam z odwiedzin u mamy i kupiłam miejscową gazetę: Na pierwszej stronie zobaczyłam zdjęcie nieznanego mi , starego domu otoczonego starymi drzewami i tekst opatrzony tytułem: Kto uratuje od zniszczenia zabytkowy Dworek w Czartołomiu?